Z ostatniej chwili

Made in Yugoslavia. Czyli miłość szczęśliwa, choć niełatwa

Aleksandar Ćirlić podczas zlotu w Pruszkowie (www.facebook.com/madeinyugoslaviafilm) Aleksandar Ćirlić podczas zlotu w Pruszkowie (www.facebook.com/madeinyugoslaviafilm)

Z baku trochę się leje, ale to nieważne. Aleksandar Ćirlić i tak wsiądzie w swojego „oldtimera” i pojedzie nim na wakacje. Dotrze do Serbii i poczuje się jak w domu. Bo tu nikt nie pomyli yugo korala z

Gdy pewnego lata odpoczywa na Bałkanach, w oko wpada mu niewielki osobowy samochód – legenda jugosłowiańskiej motoryzacji. Pragnie kupić auto, ale tak się składa, że w Polsce ma dziewczynę (obecnie żonę) i bardzo dużo z nią rozmawia. Rachunek telefoniczny opiewa na sumę 800 zł, więc trzeba chwilowo odłożyć plany związane z pojazdem.

Po jego powrocie do Polski, pewien biznesmen prowadzący w Warszawie kilka barów i restauracji prosi Alka o wymyślenie pomysłu na jakąś fajną knajpę. Ten nie musi się długo zastanawiać – proponuje, by stworzyć lokal z przysmakami z Bałkanów: Sarajewa, Belgradu, Podgoricy czy Nowego Sadu. Koncept się przyjmuje, wkrótce rusza pierwsza Yugo knajpa, potem startują kolejne, a Alek dostaje służbowe auto – wymarzonego yugo korala.

Po jakimś czasie odchodzi z restauracji, ale samochód z nim zostaje. Zostaje też pasja do Bałkanów. Pół Polak, pół Serb, syn jugosłowiańskiego partyzanta, do godz. 16 pracuje jako urzędnik, organizuje wydarzenia i animuje życie kulturalne w Warszawie. Po godzinach na Facebooku i Instagramie prowadzi profile o nazwie Made in Yugoslavia, gdzie Polakom przedstawia mityczną krainę, która w czasach komunizmu jaśniała niepowtarzalnym blaskiem.

Anna Jastrzębska: Yugo wciąż daje radę na długich trasach?
Aleksandar Ćirlić: (śmiech) Tak, jak najbardziej, choć nie jest to tanie, bo bak trochę przecieka. W tym roku z żoną wybieramy się do Serbii na festiwal hip-hopowy, gdzie będę malował murale. Jedziemy „zwykłym” samochodem, ale z przyjacielem planuję już kolejną wyprawę w rodzinne strony i zamierzamy pojechać właśnie yugo. Bo to jest niezwykłe doświadczenie – podróżować tym autem.W Warszawie yugo koralem jeździ może 7 osób, w całej Polsce jest nas trochę więcej. I jak się nim jeździ po Warszawie, to ludzie się zatrzymują po drodze i dziwią: to jakiś fiat czy może golf? (śmiech) Ale gdy wjeżdżasz do Serbii i tuż za granicą węgierską zatrzymujesz się na stacji benzynowej, żeby zatankować, to nagle widzisz, że jesteś w domu, czujesz się jak w rodzinie. Bo na stacji stoją jeszcze co najmniej dwa takie auta.

W Polsce w środowisku fanów zabytkowej motoryzacji uchodzę za takiego wariata, który swojego yugo traktuje co najmniej tak, jakby to był cadillac albo warszawa. Kiedyś zrobiłem sobie minipielgrzymkę do Kragujevacu, gdzie yugo były produkowane i gdzie cały czas można dostać części zamienne do tego auta. Przede mną jechały Yugo z 1980 r., 1995 r., 2004 r., za mną z 2008 r. i jeszcze jedno. I to było bardzo zabawne, bo ja jechałem moim „oldtimerem”, podczas gdy wszyscy poruszali się po prostu swoimi zwykłymi samochodami.

Ktoś w ogóle zwracał na ciebie uwagę?
Tak, bo Serbowie nieczęsto widują yugo na unijnych tablicach. I bardzo pozytywnie na to reagowali, chyba doceniali to, że ich auto, które w Serbii jest także tuningowane na miliony sposobów (spece robią yugo szybsze niż ferrari), funkcjonuje także poza ich krajem.

Ten kraj to twoja druga ojczyzna za sprawą taty, Branko Ćirlicia, który wydaje się dość niesamowitą postacią.
Rzeczywiście, tata, który zmarł w zeszłym roku w wieku 101 lat, był niesamowity. Dlatego właśnie pracuję nad książką o nim, mam już pierwszą stronę. (śmiech) Po raz pierwszy ojciec trafił do Polski w 1934 r. z ramach wymiany harcerzy polskich i jugosłowiańskich. Potem był ochotnikiem w kampanii wrześniowej w Wojsku Polskim, działał w partyzantce, w trakcie wojny ożenił się też ze swoją pierwszą polską żoną. W wyniku powojennej zawieruchy trafił do Warszawy na stałe. Animował tu życie kulturalne, wymianę polsko-jugosłowiańską i bułgarską, tłumaczył literaturę, wykładał, organizował odczyty…

No i przez pewien czas był tłumaczem samego Josipa Broza Tito.
Tak, przez chwilę po wojnie tłumaczył Tito na francuski. I zwracał się do niego per ty, podczas gdy oficjalnie obowiązywała forma „marszałku”. Tito właściwie to lubił, widział, że ojciec nie jest potakiwaczem i że w pewien przewrotny sposób można mu bardziej ufać niż tym, którzy biją pokłony i głoszą wyłącznie pochwały. Ale trwało to bardzo krótko, bo mimo że Tito był przywódcą z większą liczbą zalet niż nasi wschodni dyktatorzy, to kult jednostki obowiązywał. Otoczeniu marszałka się postawa mojego ojca nie podobała, więc dość szybko stracił tę posadę.

To właśnie postać taty sprawiła, że wciąż zgłębiam temat Jugosławii – mitycznej krainy, gdzie kto chciał, palił marlboro, pił coca-colę, jeździł własnym samochodem…

I jadł cytrusy.
Tak, całe mnóstwo cytrusów i papryki.

Pamiętasz swoją pierwszą wizytę w tej mitycznej krainie?
Moja pierwsza wizyta w Jugosławii miała miejsce w 1988 r., gdy miałem niespełna 3 lata. Dużym fiatem kombi mojego ojca przejechaliśmy wówczas całą Jugosławię, od Macedonii po Słowenię, odwiedzając rodzinę i przyjaciół. Z tej podróży pamiętam jedynie transmisję Formuły 1 w telewizji, którą oglądaliśmy ze znajomymi taty, oraz wizytę w restauracji. Do dziś żywy jest we mnie obraz kelnera w śnieżnobiałej, dokładnie wyprasowanej koszuli i spodniach w kant, który przemykał niczym kot między stolikami. I to jest akurat w Serbii nadal aktualne, bo poziom sztuki kelnerskiej na Bałkanach jest o niebo wyższy niż w Polsce. Tam jest tradycja daleko sięgająca w przeszłość, że w byle knajpie w byle wiosce kelner po prostu zna się na robocie. Jest to zawód na całe życie, a nie praca studencka, dorywcza, którą można wykonywać bez przygotowania.

To pierwsza podróż. A kolejne?
Już w Federalnej Republice Jugosławii w 2001 r. To był czas trudny dla Bałkanów, każdy sobie radził, jak umiał. Za wyjątkiem Słowenii, która bardzo krótko brała udział w działaniach wojennych, we wszystkich republikach ślady wojny i chaosu lat 90. były bardzo widoczne. Byłem w Serbii dwa lata po nalotach NATO, wieżowiec Radia i Telewizji Belgrad był wtedy wypalonym szkieletem… I to było bardzo dziwne, bo z jednej strony ludzie siedzieli w knajpach, pili dobre trunki – życie na Bałkanach toczyło się na ulicy, biedni czy bogaci, właściwie wszyscy siedzieli w knajpach, jest niemal jak w Hiszpanii – z drugiej strony wszędzie straszyły ruiny. Panowała straszna bieda, a jednocześnie ludzie jakoś zachowywali tę swoją żywiołowość.

Wtedy po raz pierwszy sam włóczyłem się po Belgradzie, odwiedzałem rodzinę, poznawałem kulturę – od tamtego czasu staram się jeździć do Serbii i na Bałkany regularnie.

Gdy dziś odwiedzasz kraje byłej Jugosławii, dostrzegasz gdzieś jeszcze ślady dawnego blasku?
Powiedziałbym, że w pewnych miejscach pokryły się patyną. (śmiech) Patynę szczególnie widać na perłach architektury modernistycznej. Te budynki były budowane z rozmachem, pełne błyszczącego szkła i aluminium, miasta przypominały oceany gładkiego, polerowanego betonu… Z czasem w betonie zaczęły pojawiać się rysy i pęknięcia, a lśniące powierzchnie się „przykurzyły”. Ale wojna i czas nie zniszczyły wszystkiego.

Ten dawny blask widać, przede wszystkim w ludziach, w ich stylu życia. Jeśli przeciętny Polak zarabiałby tyle, co przeciętny Serb (powiedzmy 200-300 euro miesięcznie na rękę), nigdy w życiu nie poszedłby na obiad do knajpy, tylko gotowałby w domu i pił inkę zamiast prawdziwej kawy. Tam potrzeba wyjścia, bycia z ludźmi, pewnego rodzaju pogoda ducha są bardzo silne. I powiedziałbym, że ta pogoda ducha, wystawiana na ciężką próbę przez polityków, wciąż zmieniające się władze, w największym stopniu przypomina o dawnym blasku.

W niektórych przypadkach ta potrzeba utraconego blasku chyba się nasiliła, przybierając kuriozalne formy. Ziemowit Szczerek mówi choćby „świebodzinizacji Macedonii”, która teraz jest w ferworze udowadniania, że ma starożytne korzenie.
W Macedonii 1963 r. miało miejsce silne trzęsienie ziemi. A ponieważ Jugosławia była wówczas poważnym graczem na arenie międzynarodowej, po kataklizmie na miejsce zjechali najlepsi architekci z całego świata, by nie tylko odbudować Skopje, ale też stworzyć miasto przyszłości. Tym zespołem architektów dowodził zresztą Polak, Adolf Ciborowski, członek warszawskiego Biura Odbudowy Stolicy (w zespole był też Stanisław Jankowski, ten sam, który po wojnie był zaangażowany m.in. w tworzenie Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, czyli MDM-u). Oni stworzyli wspaniałe, imponujące futurystyczne projekty budowlane, które wyglądały jak z filmów. Dziś są poobklejane gipsowymi, udawanymi, pseudoantycznymi kolumnami. To jest straszne – świadczy o ogólnym samopoczuciu narodu.

Żeby była jasność – ja stoję po stronie braci Macedończyków. Narodu liczącego zaledwie ok. 2 mln osób (czyli mniej więcej tyle, ilu mieszkańców liczy Warszawa) i wewnętrznie podzielonego, który bardzo mocno odczuł skutki transformacji, bo w latach 90. został zostawiony samemu sobie. Piękne, modernistyczne budynki zaczęły się sypać, stając się symbolem wielkości, której już nie ma, do której się nie wróci. I której wspomnienie jest bolesne, bo w bolesnych okolicznościach się skończyła. Do tego doszedł jeszcze konflikt z Grecją, która według mnie, odmawiając Macedonii prawa do używania tej nazwy, zachowuje się niepoważnie i wykazuje się małostkowością. No więc co oni dzisiaj mają zrobić?

Zrobili wykopaliska, odsłonili ruiny antycznego miasta i na tym budują swoją tożsamość.
Dokładnie. Czy Macedończycy – Słowianie mają dziś coś wspólnego z Aleksandrem Macedońskim? Tego nie wiem. Wiem tylko, że taka na siłę budowana tożsamość czy uciekanie się do nacjonalizmu, pojawia się wtedy, gdy naród jest w kryzysie. Serbowie i Chorwaci zresztą też szukają pocieszenia w mitycznej przeszłości. Raptem wszystkie ulice związane z czasami Jugosławii socjalistycznej są hurtem przemianowywane i zyskują imiona książąt, królów i świętych niezależnie od ich zasług (często znikomych). Analogiczną sytuację możemy zaobserwować również Polsce, gdzie panuje kult Żołnierzy Wyklętych i wskrzeszana jest nasza „wspaniała”, martyrologiczna tradycja.

Przy czym pamiętajmy, że my, Polacy, transformację przeżyliśmy w sytuacji pokojowej, na Bałkanach niestety transformacja wiązała się z rozpadem państwa i krwawym konfliktem. Słabe struktury tych państw w niektórych przypadkach jeszcze nie do końca zostały odbudowane. Kraje byłej Jugosławii mają mnóstwo problemów, jest kryzys, pewnego rodzaju stagnacja i brak wiary, że coś może się zmienić na lepsze. Ale jednocześnie dzieją się zaskakujące rzeczy. Weźmy przykład Belgradu – kiedy władze miasta postanawiają zbudować z szejkami z Dubaju wielką, nadrzeczną dzielnicę biurową, tzw. Belgrad na wodzie, za miliardy dolarów, podczas gdy budynki mieszkalne się sypią, ludzie wychodzą na ulice. Mają siłę, by pokazać, że się nie zgadzają, że chcą, by wreszcie o nich pomyślano.

Czyli działa wolniej i nie wszystko, ale idzie w dobrą stronę?
Można tak powiedzieć. Podam jeszcze inny przykład – parady równości. Pamiętam ich początki w Warszawie przed laty. Ze 30 osób, bardzo odważnych, ale jednak w kominiarkach, by nie zostali rozpoznani, spotykało się na „szybką” manifestację pod Kolumną Zygmunta. Dziś mamy super święto – kilka platform ze świetną muzyką i Dodą jako królową parady (niestety bez Hanny Gronkiewicz-Waltz, która wciąż nie zdecydowała się na wzięcie patronatu nad imprezą). W Belgradzie cały czas w manifestacje mniejszości seksualnych rzucają kamieniami. Ale z roku na rok coś się powolutku, powolutku zmienia. Wydaje mi się, że im szybciej Serbia wyjdzie z kryzysu i wejdzie do Unii Europejskiej, tym prędzej ludzie tracący obecnie czas na hejtowanie gejów i lesbijek wezmą się do roboty – w sensie dosłownym i przenośnym. Nie będą musieli odreagowywać frustracji na grupie, której się boją, bo jest nieznana i inna, tylko zajmą się swoimi sprawami, utrzymywaniem rodziny, pracą, rozwojem osobistym.

Innymi słowy – jest ciężko, są problemy i dziury w drogach, które lata świetności mają już za sobą, ale progres się dokonuje. Weźmy autostradę, która z Belgradu przez Nisz (z małymi przerwami) wiedzie aż do Sofii. Większość jej odcinków jest bezpłatna, ponieważ nie spełniają norm – już nie spełniają, bo kiedyś dla Polaka to był high life. Na tej autostradzie jest dziś mnóstwo remontów, mnóstwo objazdów, są więc utrudnienia, ale to świadczy o tym, że wciąż coś się dzieje, wciąż się zmienia.

Skoro wspomniałeś o drogach, to muszę zapytać: jak sobie na nich radzisz? Mieszkańcy Bałkanów są znani z żywiołowej jazdy.
(śmiech) W zeszłym roku pojechałem na wyprawę sentymentalną do Pirotu, tuż przy granicy z Bułgarią, miejscowości rodzinnej mojego taty, więc właściwie przejechałem pół Europy. I muszę powiedzieć, że im dalej na południe, tym z kulturą jazdy było lepiej. Mówi się, że na Bałkanach pod tym względem panuje czyste wariactwo, przy czym tam ludzie są mniej nerwowi, mniej się spinają, w związku z czym jeżdżą spokojniej. Oczywiście może nieco bardziej chaotycznie, ale jeśli pozwolisz sobie w swoim polskim myśleniu na odrobinę takiego wyluzowania, to szybko załapiesz, o co chodzi. Pod tym względem na Bałkanach jest trochę jak na Sycylii: kiedy masz 3 pasy ruchu, to będziesz mieć 4 rzędy samochodów. Ale wszyscy jeżdżą powoli, cały czas trąbią, informując: „uwaga, jadę”. Ja cię wpuszczę, ty mnie wpuścisz, chodzi o to, żebyśmy wszyscy bez nerwów dotarli do celu.

Jakie cele warto obrać podczas wakacji na Bałkanach?
Moich perełek, nieodkrytych miejsc nie zdradzę, bo boję się, że kiedy tam następnym razem pojadę, spotkam całą chmarę Polaków. (śmiech) Ale jeśli ktoś wybiera się na Bałkany samochodem, to na początek gorąco polecam północ Serbii – Suboticę i Nowy Sad, bardzo piękne miasta. Oba leżą w Wojwodinie. To część Serbii, która za czasów Monarchii Austro-Węgierskiej znajdowała się w jej granicach, w związku z czym ma specyficzną architekturę (więcej tu kościołów katolickich, mniej cerkwi).

Polecam oczywiście też Belgrad, w którym warto spędzić więcej niż jedną dobę przejazdem. W Belgradzie warto się zatopić, pochodzić po wąskich uliczkach, wejść do jednej czy drugiej knajpki, zjeść pljeskavicę, napić się rakii. Warto zobaczyć Nowy Belgrad, czyli dzielnicę miasta przypominającą scenografię z filmu science fiction, z budynkami jak statki kosmiczne. Koniecznie trzeba zobaczyć Zemun, który właściwie jest osobnym miasteczkiem (bo na Dunaju przed laty kończyły się Austro-Węgry, a zaczynało Imperium Osmańskie – Zemun pozostawał w granicach tych pierwszych).

Dalej, jadąc na południe, warto odwiedzić Nisz, gdzie już jest więcej orientu z piękną twierdzą, amfiteatrem i mnóstwem zabytków do zwiedzania.

To są punkty „must see” opisane w wielu przewodnikach. Zdradź coś nieoczywistego.
Skoro o przewodnikach mowa, polecam ten napisany przez mojego tatę. (śmiech) Jest świetny i wciąż bardzo aktualny!

Gorąco zachęcam też do zwiedzania monastyrów. Zwłaszcza jednego, położonego niedaleko twierdzy Golubac. To żeński monastyr, gdzie pochowany jest Zawisza Czarny, który wśród wojsk tureckich miał taką opinię, że jeszcze po śmierci musieli go pokroić, bo tak bardzo się go bali. Nawet trup był dla nich straszny. Obok twierdzy płynie źródełko z wodą oligoceńską i do dziś znajduje się tam tablica, że w tym miejscu zginął „rycerz bez skazy”.

A jeśli ktoś lubi masową, egzotyczną rozrywkę, to oczywiście zawsze może pojechać do Guczy, gdzie odbywa się słynny festiwal trębacki. Ale Gucza już trochę swój wyjątkowy klimat straciła, stała się odrobinę na pokaz, nieco jak nasze Zakopane. Wciąż pozostała piękna, ale natłok turystów trochę odbiera jej uroku. Ja swoją prywatną Guczę odnalazłem w Pirocie, mojej rodzinnej miejscowości, której odwiedzenie polecam szczególnie. Pirot od niepamiętnych czasów słynie z tkania kilimów, które mają cały swój język wzorów geometrycznych odnoszących się świata fauny i flory.

Kilimy były i są tkane także w innych republikach byłej Jugosławii, jednak te serbskie, z Pirotu, są pod względem artystycznym najbardziej cenione na świecie. Np. kilim mojej prababci był na wystawie rękodzieła ludowego w Londynie w bodajże 1905 r. Te kilimy są do dziś ręcznie tkane na krosnach, głównie przez kobiety, i są bardzo drogie. Ale jeśli ktoś miałby ochotę na prawdziwą pamiątkę z Bałkanów, to niech oszczędza przez całe wakacje i nie wydaje pieniędzy na durnostojki, tylko na końcu wyda te 100, 200 czy 1000 euro – w zależności od tego, jaki kilim zapragnie kupić – bo to jest coś niesamowitego.

A co to znaczy, że w Pirocie odnalazłeś swoją prywatną Guczę?
Pewnego razu, gdy byłem tam z mamą i tatą, poszliśmy do takiej małej knajpki – Kafe 2, którą prowadzi Pecza. Pecza ma osiemdziesiąt parę lat, od 60 lat jest kelnerem, od ok. 40 prowadzi własny, malutki lokal (we współpracy ze swoją 9. żoną!). I właśnie wtedy, w tej knajpce zobaczyłem to, co można zobaczyć na filmach Kusturicy. Świętowana była rocznica jakiegoś ślubu. Mężczyzna tańczył na stole, rzucał pieniędzmi po lokalu, przyklejał spoconym muzykom banknoty do czoła. A potem wyszedł przed lokal, na ulicę. Zespół klęknął wokół niego, grając dalej, a on nie przestawał tańczyć, niczym paw stroszący pióra przed swoją małżonką. A kierowcy go wcale nie przeklinali! Zwalniali, trąbili w rytm muzyki, omijali go i odjeżdżali, pozdrawiając. To się tam działo naprawdę. Widziałem i mam nagranie. (śmiech)

Artykuł zaczerpnięty ze strony https://turystyka.wp.pl/

2 Comments